poniedziałek, 13 lutego 2017

Speechless

- Wyglądasz pięknie. Ta suknia jest niesamowita.
Pięknie? Sporzałam na dziewczynę w lustrze i na suknię uszytą z wielu warstw białej koronki, jakby utkaną z delikatnej pajęczej sieci. Patrzyłam i nie potrafiłam dostrzec tego piękna. Gdzie było ukryte? W tej dziewczynie? Nie. Nie, bo to nie byłam ja. Ta dziewczyna, to odbicie, to była tylko krucha skorupa, obleczona bladą skórą kryjówka dla martwej duszy. To nie byłam ja. To nigdy nie byłam ja.
- Jesteś taka śliczna.
Uśmiechnęłam się, a dziewczyna w lustrze zrobiła to samo, unosząc delikatnie kąciki swoich ładnie wykrojonych ust. Bezczelna. Małpa. Papuga.
Zmarszczyłam brwi, a ona znów powtórzyła mój gest. Zuchwała w swej próżności.
- Taka idealna.
Czy skorupa może być idealna? Wydrążona niczym owoc srebrną, zaśniedziałą łyżeczką z kolekcji jej mamy, ozdobioną misternym ornamentem pnącym się po jej trzonie niczym bluszcz, który zawsze wił sie w górę po ścianie jej domu, coraz wyżej i wyżej, chcąc sięgnąć nieba. Nigdy mu sie nie udało, był zbyt słaby, zbyt wiotki by musnąć listkami gwiazdy. Tak jak ona. Zbyt delikatna, by choćby otrzeć się o doskonałość.
Doskonałość. Słodkie, ulotne jak różowy gaz słowo. Jak wata cukrowa kupiona w wesołym miasteczku w Delphic, lepka, rozpuszczająca się na języku.
Lubiłam odwiedzać plażę w Delphic i wesołe miasteczko, do którego rodzice zabierali mnie w każde urodziny. Lubiłam słodki aromat jabłek oblanych karmelem,gorzkawy zapach palonego cukru i słoną bryzę znad oceanu, od której włosy skręcały się w niesforne loki. Gdy myślałam o tym wspaniałym miejscu oczami duszy widziałam uśmiechy moich rodziców, szczere, radosne i jasne jak letni poranek skąpany w promieniach słońca.
Ale to też nie było prawdziwe. Wspomnienia, mgliste i niejasne jak mętna woda. Jedynie tyle mi pozostało, dziecinne marzenia i półprawdy.
- Będziesz cudowną panną młodą, kochanie.
Przekrzywiłam głowę patrząc na dziewczynę, lustrując jej zbyt chude ciało i głębokie cienie pod oczami.
Lecz to własnie jej oczy były najgorsze. Puste jak studnia wyschnięta tak dawno, że nikt już nie pamiętał smaku wody. On to zrobił. On wycisnął z niej życie, wydrążył łyżeczką jej mamy, kawałek po kawałku odzierając ją z wszystkiego co dobre i istotne. Chłopiec o twarzy anioła i oczach zielonych jak wilgotna od rosy trawa, jak młode listki, jak trucizna, którą wpuścił do jej krwioobiegu. A ona mu na to pozwoliła. Tylko dla jego oczu. Szukała go po omacku, biegła za nim w słodkim zaślepieniu. Podała mu nóż na srebrnej tacy.
"Cudowna panna młoda".
Chciałam zaprzeczyć. Chciałam krzyczeć, powtarzać "nie" aż braknie mi tchu, ale żaden dźwięk nie wydostał się z moich ust. Ślepa i niema. Cóż za żałosna tragikomedia, pomyślałam.
- Będziecie razem tacy szczęśliwi,prawda?
Nie. Nie będziemy. Znów chciałam zaprzeczyć, ale wiedziałam, że prawda nie przejdzie mi przez gardło. Zresztą, czy to istotne? Ona i tak niedługo będzie martwa. Oni wszyscy bedą martwi. Bo trucizna się rozprzestrzenia. Nie można jej zatrzymać. Zabiję ich, zabiję tą sama bronią, którą skierowali przeciwko mnie. Ogień wypali im żyły i bedą błagać o litość, która nigdy nie nadejdzie. Bo taka właśnie jest trucizna, zawsze krąży. Dlatego usmiechnęłam się tylko, czując spokój.
- Tak, mamo. Będziemy.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz